Suu Masakï Matsushïma to zapach wprowadzony na rynek w 2008 roku, czyli jakby nie było już dwanaście lat temu. Nie stał się hitem, chociaż nie można tej kompozycji odmówić uroku.
Przez długi czas Suu nie nosiłam, bo irytowała mnie nuta gruszki w otwarciu. Gruszka w ogóle nie należy do moich ulubionych nut, a im bardziej syntetyczna, tym gorzej ją znoszę. Na szczęście gruszka w Suu szybko się ulatnia. Jest tu też karambola, której zapachu – przyznam się bez bicia – nie kojarzę w ogóle i nie potrafię tu wyłapać, oraz pomelo, które nadaje otwarciu odrobinę ostrości. Szybko wchodzi lotos spleciony z niezbyt dużą ilością jaśminu. W bazie majaczą blado piżmo i cedr.
Suu klasyfikowany jest najczęściej jako zapach kwiatowo-owocowy lub kwiatowo-orientalny, jednak ja określiłabym go raczej jako kwiatowo-wodny, a nawet kwiatowo-wodno-ozonowy. Bo właśnie wspomniany wyżej lotos nadaje kompozycji wodnego, a zarazem (po)wietrznego, przestrzennego charakteru. Zresztą warto tu wspomnieć, że słowo "suu" (吸う) oznacza w języku japońskim "wdech" i chyba trudno o lepszą nazwę dla tego zapachu.
Bardzo ładny zapach na ciepłe, a nawet upalne dni. Zwiewny, lekki, transparentny. Czysty, krystaliczny, nie zepsuty żadnym spoconym piżmem. Świeży, choć to świeżość w zupełnie innym klimacie niż zieleń, cytrusy czy morska bryza. To raczej powiew lekko rozgrzanego powietrza nad stawem z lotosami i nenufarami. Sprawdzi się jako zapach dzienny, nie udusi połowy biura czy pasażerów autobusu.
Flakon jest specyficzny, jednak dość klasyczny na tle innych flakonów marki Masakï Matsushïma. Zaskakująco wygodny i poręczny, a to 80 ml, czyli w sumie kawał flakonu!
Grzechem Suu jest niestety słaba trwałość. Zapach czuję na skórze około dwóch godzin, a przecież to woda perfumowana. Niemniej miło jest go uzupełniać w ciągu dnia – wdech, wydech, wdech, wydech.