Ostatnimi czasy nie uwiodła mnie żadna zapachowa premiera AVON. O dziwo, spodobała mi się woda perfumowana Maxima★, o której opinie czytałam raczej średnio pochlebne – że banalna, wtórna, zwyczajna.
Ostatni dzień lutego, a za oknem zupełnie jak nie luty. Niepotrzebne podkute buty, słońce świeci, ptaszki ćwierkają. Poszłabym na spacer, ale na razie muszę wyczarować sobie wiosnę w domu, najlepiej zapachem.
Tusz do rzęs to jeden z tych kosmetyków, co do których mam naprawdę duże oczekiwania. Natura obdarzyła mnie całkiem sensownymi rzęsami i lubię je podkreślać. Tusz ma je pogrubiać, wydłużać, robić tzw. efekt wow, ale przy tym nie sklejać, nie osypywać się, nie robić owadzich nóżek, nie rozmazywać się etc. A do tego rzecz jasna nie kosztować fortuny.
Ostatnimi czasy rzadko maluję usta na kolor inny niż MLBB (my lips but better), czyli odcienie zbliżone do naturalnego odcienia ust, ale ładnie go podkreślające. Zdarza się jednak, że nachodzi mnie na czerwień, najlepiej lekką i nieco transparentną. Tego typu pomadkę chcę wam dzisiaj pokazać.
Różnego rodzaju kwasy to dla mnie podstawa pielęgnacji cery – fitowy, szikimowy, AHA, PHA, BHA, LHA no i oczywiście gwiazda, czyli glikolowy. Tego ostatniego używałam od lat głównie w postaci kremu Glyco-A 12% Isis Pharma. Jakiś czas temu odkryłam jednak złuszczające płatki z 10% kwasem glikolowym marki AVON i jestem z nich naprawdę zadowolona.
Takiego wpisu nie było już dawno, co wcale nie znaczy, że nie zużywałam kosmetyków do końca. Jakoś po prostu kiepsko szło mi odkładanie pustych opakowań. Ale teraz trochę mi się zebrało i najwyższa pora podzielić się opinią.
Moja kosmetyczka z malowidłami nigdy nie należała do małych i lekkich, co nie znaczy, że nosiłam na twarzy kilkucentymetrową warstwę kolorów. Ostatnio jednak maluję się jeszcze lżej. Może dlatego, że mamy lato? W każdym razie jak na moje standardy, ilość kosmetyków do makijażu, których używam, jest minimalna, a w dodatku nie za bardzo chce mi się eksperymentować i sięgam ciągle po te same sprawdzone produkty. Dzisiaj właśnie o nich.
Nowy rok otwieram zapachowo, dwiema kompozycjami marki AVON, które są w mojej kolekcji już dość długo, ale nie doczekały się jeszcze prezentacji na blogu. To z mojej strony spore przeoczenie, bo jeden z nich należy do moich ulubionych, dość często po niego sięgam i zdecydowanie uważam za godny polecenia.
Wspomniałam niedawno, że kiedy zbliża się lato, jako właścicielka ciała bladego, ze skłonnością do siniaków, wpadam w lekki popłoch na samą myśl o konieczności pokazania się w mniej zasłaniającym odzieniu. Sam fakt bladości aż tak mi nie przeszkadza, jednak niedoskonałości skóry owszem. Bo te dwa fakty splecione razem dają – przynajmniej w mojej wyobraźni – obraz zabiedzonej, trzymanej w piwnicy i nie raz obitej sierotki, a takie nieszczęście mnie wcale nie spotkało. Ratunek? Kosmetyki!
Czerwiec był dla mnie miesiącem zupełnie bezfochowym, same „Achy i ochy”. Gdybym chciała przedstawić wszystkie kosmetyki, które polubiłam, ten wpis byłby niestrawnie długi, dlatego poniższe „Achy” to te, po które sięgałam codziennie lub niemal codziennie.
Nie ma chyba w makijażu nic bardziej kobiecego, seksownego, a zarazem klasycznego niż czerwona szminka. Uwielbiam czerwone usta i mam sporo czerwonych pomadek, paradoksalnie jednak po ten kolor nie sięgam specjalnie często. Bardziej komfortowo czuję się w mocniejszym makijażu oczu niż ust – może brakuje mi pewności siebie? Ale jeśli już pomaluję usta na czerwono, przez moment jestem gwiazdą i nie da się ukryć, że to miłe uczucie...
Wróciłam do ciemnych włosów i jakoś automatycznie zachciało mi się zielonego makijażu oczu. Ale nie żadnej trawiastej zieleni czy groszku, tylko mojej ulubionej zieleni szafirowej.
Skończył się marzec, najwyższa pora podsumować go pod względem kosmetycznym i wyróżnić te produkty, które szczególnie przypadły mi do gustu. A jest tego tym razem naprawdę sporo – jest pielęgnacja twarzy, włosów, kolorówka itd. Jakoś nie byłam w stanie zredukować tego stadka, nie lubię nikogo krzywdzić (uspokajam, wiem, że kosmetyki nie mają uczuć, ta personalizacja to tylko zabieg formalny).
Perfumy dzielę na dwie kategorie: te, które na sobie przeżywam i te całkowicie neutralne. Pierwsza kategoria to zapachy, które lubię wokół siebie czuć, wąchać na nadgarstkach, czuć, kiedy ruszę włosami. Druga natomiast to zapachy na dni, kiedy nie chcę, żeby zapach mi się narzucał. Dlatego lubię w swoich zapachowych zbiorach mieć również takie mniej charakterystyczne zapachy, niekoniecznie banalne, ale do których nie przywiązuję się emocjonalnie. Kiedyś wspomniałam na Instagramie, że takim zapachem jest dla mnie City Rush AVON, którego cały flakon zużyłam z przyjemnością, lecz bez żalu. Obecnie jego miejsce godnie zajęła najnowsza kompozycja AVON: Luck.
Są takie chwile w życiu, kiedy uświadamiamy sobie coś tak fundamentalnego, że już nic nigdy nie jest takie samo. Że kiedyś umrzemy, że święty Mikołaj ...istnieje, że żeby zdjąć majtki, wystarczy zdjąć tylko jedną nogawkę spodni, a słowo gżegżółka pisze się tak, jak się pisze... Nic takiego się ostatnio nie wydarzyło, więc zamiast podniosłych przemyśleń dzisiaj podzielę się refleksjami na temat mojej ulubionej ostatnio pomadki.
Pomadki AVON uważam za jedne z najlepszych w przedziale cenowym do 30 zł. Zdarzały mi się nietrafione wybory kolorystyczne, ale do jakości samych pomadek nigdy nie miałam zastrzeżeń. Dzisiaj pokażę Wam pomadki z limitowanej edycji mocno napigmentowanych pomadek Bold.
Gdybym miała ograniczyć mój lakierowy zbiór do jednego lakieru (przerażające!), byłby to zapewne jakiś "nudziak", bo cenię takie odcienie za uniwersalność. Sprawdzą się w pracy, na imprezie, w operze, teatrze, na łyżwach, w górach, nad morzem, w Lidlu, Biedronce itd. Gdybym mogła mieć "aż" dwa lakiery, drugi byłby niewątpliwie różowy. Porządnie różowy, nie jakieś wyblakłe pastele.